niedziela, 8 sierpnia 2010

Tosia


Pojawiła się w moim życiu nagle, w pewien listopadowy wieczór w 2001 roku. Była malutka, czarna, głodna i brudna. Ot, jak to uliczna znajda. I tak oto przekroczyła próg mojego domu. Przyznam się, że przez parę dni szukałem jej innego domu. Nikt się nie zgłosił, jakby na znak że ma zostać właśnie w moim, ze mną. Miała czarne futerko, małą białą plamkę na szyjce i piękne zielone oczy. Nie pamiętam już, jak pojawiło sie Jej imie, Tosia. Tak zostało. Tosia była pięknym i mądrym kotkiem i bardzo delikatnym. Jak chodziła po parapecie pomiędzy kwiatkami, to nawet żadnego nie potrąciła. Siadała często pomiędzy mini i je wąchała. Bardzo lubiła wąchać kwiatuszki. Napawała mnie dumą, bo miała śliczne, lsniące futerko. Miała bardzo myślące oczy, które wszystkim się podobały. Te oczy miały coś w sobie magnetycznego. Śmiem nawet stwierdzić, że była mistykiem. Bo kiedy tak patrzyła na człowieka, nie sposób było się jej oprzeć. Bardzo mnie kochała, tak po kociemu. A ja ją. Kiedy siedziałem przy stole wskakiwała na krzesło, potem na stół i siadała koło mojej głowy. Przykładała wtedy swoją główkę do mojej mrużąc oczy i mrucząc. Był to widomy znak jej oddania. Ale tych znaków było więcej, była ich cała masa. Aż nadszedł pewien lipcowy dzień. Tego upalnego lipca. Tosia stała się smutna, miała ciągle zamyślone oczy, jakby wiedziała, że to już niedługo będziemy cieszyć się sobą. Wychodziła na balkon, siadała i patrzyła w dal. Nie pomogły kroplówki, lekarstwa. Nic nie pomogło. Tosia była delikatnej budowy ciała, ale miała wielkie serce. Pamiętam, że jak w zeszłym tygodniu było z nią bardzo źle, nachyliłem się nad nią a z moich oczu poleciały łzy. Tosia te łzy mi zlizała. Była czułym kocim aniołem. Odeszła dzisiaj, w niedzielę o 7:13, wtulona we mnie i trzymająca się kurczowo łapkami mojej ręki. Jakby nie chciała umierać, jakby nie chciała odchodzić. Chociaż agonia zaczęła się w nocy, to Tosia nie chciała w nocy umierać bo ona bała się ciemności. Kiedy jej małym cialkiem zaczęły wstrząsać agonalne drgawki, chciałem zadzwonić po weterynarza aby skrócił jej męki. I stała saię rzecz dziwna i zaskakująca. Kiedy wziąłem telefon do ręki, zaczęła tak przeraźliwie miauczeć, że zrezygnowałem. I stała się kolejna dziwna rzecz. Kiedy odłożyłem telefon, uspokoiła się i wtuliwszy się jeszcze bardziej w moją pierś, ostatkiem sił odwróciła swoją głowę i spojrzała mi głęboko w oczy, tak jakby chciała mnie zapamiętać na zawsze, odeszła. Nie chciała umierać od zastrzyku, chciała umierać tak, jakby była człowiekiem. Długo jeszcze trzymałem ją na piersi. Te 9 lat to były cudowne chwile, darowane mi przez przez Boga i moją Tosię. Wisława Szymborska napisała kiedyś wiersz "Kot w pustym domu", gdzie opisała rozterki i smutek kota po odejściu opiekuna. Pani poetko, a co ja mam zrobić? Ja, człowiek. Przeszukać szafę, zajrzeć do wszystkich półek, za zasłony? Co mam zrobić? Jak mam odnaleść tą utraconą miłość i przyjaźń?

2 komentarze:

pjolo pisze...

Polubiłem te kocicę, strasznie żal...

Basialao pisze...

:( Cóż pisać...
Kotka Zbyszka jest doskonałym przykładem na to, że zwierzę może być (i jest)droższym przyjacielem od człowieka.